Niedzielny wyścig Formuły 1 na torze Sakhir w Manamie jest dobrą okazją, by zwrócić uwagę świata na to, co dzieje się w królestwie
Formuła 1 i Bahrajn to od dwóch lat mieszanka wybuchowa. Gdy zbliża się weekend Grand Prix, ulice zapełniają się ludźmi niezadowolonymi z rządów sunnitów. Noc z niedzieli na poniedziałek też spokojna nie była.
Policja, by rozgonić protestujący tłum, użyła gazu łzawiącego i granatów hukowych. Aresztowano prawie stu demonstrantów, 31 osób zostało rannych.
„Nie dla F1” i „Wasz wyścig to zbrodnia” – krzyczeli ludzie, niektórzy ubrani w koszulki z napisem: „Gotowi umrzeć za Bahrajn”. „Przestańcie jeździć po naszej krwi” – głosiły transparenty. A na jednym z nich można było zobaczyć mechaników dobijających w alei serwisowej niepokornego opozycjonistę.
Kulminacyjnym punktem demonstracji była eksplozja samochodu. Do jej przeprowadzenia przyznał się Ruch 14 lutego, opozycyjna grupa młodzieżowa.
Ale Formuła 1 korzystać z gościnności królewskiej rodziny przestać nie zamierza. – Coś się stało? Ktoś demonstruje? Nic o tym nie wiem – odpowiada władca F1 Bernie Ecclestone. Innego zdania jest Damon Hill. Były mistrz świata (1996) twierdzi, że wyścig powinien zostać zawieszony do czasu, gdy sytuacja się ustabilizuje.
– Czy F1 powinna jechać do Bahrajnu, to tak naprawdę pytanie, czy wspieramy krwawe represje – uważa Hill. – Myślę, że większość ludzi ze świata F1 wolałaby tam się nie ścigać, bo nie chce, by mieszkańcy Bahrajnu mieli przez nich gorzej.
Według organizacji broniących praw człowieka od 2011 roku w Bahrajnie zginęło na ulicach 80 osób, w tym 35 przed odwołanym dwa lata temu wyścigiem. Protestujących wspiera grupa Anonymous. Podobnie jak rok temu, zamierza przeprowadzić ataki na stronę internetową F1. „Panie Ecclestone, znowu zepsujemy panu zabawę” – zapowiedziała w oświadczeniu.
